Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Postawiwszy kołnierze, zmrużywszy oczy, schowawszy ręce w rękawy, małą, szarą gromadką, nito ciemne miękkie zawiniątko, toczyli się bitym gościńcem obok koszar, zawianych śniegiem, potem pustą drogą, przewiązaną szumem nagich, czarnych drzew.
— Ale pani Aniela znosi tę ciążę wybornie — syknęła z wiatrem panna Ożarowska.
— Muszę sobie poprawić. — Przystanęli.
Pani rejentowa musiała coś ulepszyć w szczelnem opakowaniu swej osoby. Koszar już prawie nie było widać za ołowianą mgłą, na drugim końcu drogi z miasta też ani śladu. Po bokach bure śniegi ciągnęły się nie dalej, niż na parę kroków, resztę sinego widoku rozganiał ciemny wicher.
Rejentowa wciągnęła falę śnieżnego tchu aż do dna dźwięcznych piersi i powiedziała jedno tylko słowo: — Bezczelność!
Przyniosło to wszystkim znaczną ulgę. Któż nie wiedział, że jeszcze wczoraj na gremjalnem posiedzeniu do niczego się w tej sprawie nie doszło?! A tu jednym zamachem dla taniego efektu?! Teraz już, oczywiście, kobyła u płotu! W chwili, gdy jeszcze wczoraj mówił ksiądz Ożarowskiej — ksiądz, nie lubiący chyba puszczać słów na wiatr — że specjalnie nauczycielki, zależne od komitetu Opieki, powinny się trzymać zdala, zdala od wszystkiego, zdala od wszelkich ruchów!
No, a teraz kobyła u płotu — dzwonił aptekarz zębami z pod pachy panny Stanisławy.
— Albo nie u płotu! — Rejent skoczył parę kroków naprzód i zawołał głosem swej nieposzlakowanej