Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kancelarji, znanym, jako nieubłagany — hola, moi drodzy państwo!
Gdy się zrównały obie „partje“, rejent tym samym tonem: — Jak pani mogła tak zuchwale nadużyć naszego zaufania?!
Piórko kapelusza zwiesiło się aż na oczy. Przez zaśnieżoną woalkę nie było widać twarzy. Ciemne rysy przeglądały, jak z poza kratki więziennej. Przez gęste kwadraty przeciskał się oddech zmarznięty i strudzony.
— Niczego nie nadużywałam, panie rejencie. Właśnie dlatego, że tacy biedni jesteśmy...
Z czarnego koliska płaszczów i narzutek wyskoczyły naraz wszystkie zarzuty razem. Napróżno doktór pojednawczo gładził zwichrzone faworyty. Pulchne zdania panny Stanisławy zespoliły się z dźwięczną dykcją rejentowej, aptekarz podcinał z boku. Pani Aniela cofała się ku brzegowi szosy — białe, niciane rękawiczki drżały na odętem futrze, jak ćmy.
Wtem panna Ożarowska, wyciągnąwszy sine ramiona ku rozpętanym chmurom stalowego mroku: — Tak się nie postępuje, męża mając w obozie jeńców, a płód jego w łonie!
Czubek zlepionych piór zachwiał się. Pani Aniela, zakrywszy twarz, przyklękła na kupie kamieni. Jakby centnar na nie upadł. Długo terkotały, spadając przez umarłe zielsko w głąb rowu.
Doktór przyłożył dłoń do pochylonych piórek i powiedział nieśmiało: — Teraz widzicie państwo!
Pani Aniela z rękami wspartemi o kamienie płakała
— Oczywiście, musimy zaczekać. To przejdzie. — Aptekarz postawił kołnierz jeszcze wyżej. Oparli się