Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dobiznę domu z ulepionemi na dachu płomieniami, patrzyłem całe popołudnia, jak wszystkiemu, co się dzieje, doradza właściwie — Gujsztwak. Zdało mi się, że mojemi ustami skrycie nakazuje, by koń przy tramwaju biegł równo pośród szyn i równo dzwonił dzwonkiem. By stary woziwoda szedł po wodę do studni przy małym kościele św. Wojciecha. By wskazówka na ratuszowej wieży sunęła statecznie, i by godziny dzięki temu mogły się dziać równo.
A gdy kucharka Filipina strącała żółtka w donicę, ukryty w mej piersi Gujsztwak mlaskał cicho wraz z niemi. A gdy je ucierała z masłem, ślizgał się w brózdach złocistego tłuszczu, świszcząc, sycząc i gwiżdżąc z radości.
Więcej od masła, ciastek, wody sodowej, więcej od wszystkich legumin, — chyba najwięcej ze wszystkiego na świecie lubił Gujsztwak wojsko. Codziennie czekał cierpliwie pośród krat odwachu, któryśmy widzieli z naszych okien. Gdy nadchodziła zmiana warty, gdy już z rogu ulicy widać było czaka żołnierzy, wypuszczał ze straszliwym rykiem jedyne słowo, ze zwykłej mowy do gujsztwackiej przyjęte:
— Wojsko!!
Stawały naprzeciw siebie dwa oddziały. Trębacze trąbili. Oficerowie machali szablami. Gujsztwak szalał, stając się pokryjomu psem. Dlaczego psem? Dlatego, aby się z radości bić ogonem po bokach.
Jeden oddział odchodził, drugi spokojnie zostawał, potem żołnierz z cukierni ze Sukiennic przynosił oficerowi na tacy białe bułeczki z kawą.