Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dałbym wówczas wszystkie pudełka zapałek całego świata, dałbym ukradzione i za piecem schowane lusterko do puszczania tęczy, dałbym wszystkie czerwone kartki niedziel i wielkich świąt, ukryte w cienmem pudle maszyny do szycia, by jedną bodaj chwilę pobyć z żołnierzami na odwachu.
Kim jest Gujsztwak naprawdę, dowiedziałem się pewnego dnia targowego, w słońcu, na kamiennym lwie, co stoi przy schodkach ratusza. Dnie targowe były w piątek i wtorek, kupowaliśmy wtedy mleko, jajka, ser, jarzyny i drób.
Kto lubi jajka zgrzytające w słomianym koszyku i biały ser na zielonym liściu, kto lubi świeży groszek strzelający perłowemi ziarnkami, ten wie, że pośród tupotu młodych, rudych ziemniaków, sypanych prędko z worka, wiele musiał mieć do gadania tajemniczy Gujsztwak.
Matka moja z piórkiem na małym kapeluszu szła dzielnie, śmiało naprzód. Wszyscy wiedzieli, że ma lekką rekę. Gdzie tylko raz co kupi, tam już targ pójdzie świetnie. Mój siostrzeniec mówi to samo dziś o swojej matce a mojej siostrze, dawniej bardzo nieznośnej dziewczynie. Tak już urządzone jest życie, że wszystkie kochane matki mają lekkie ręce, możnaby powiedzieć — ręce lżejsze od jaskółek i wogóle najlżejsze na świecie.
Jużeśmy weszli między stragany, — zaraz będziemy kupowali. Cztery wiejskie baby w krochmalonych spódnicach, w kraciastych chustach, z koralami na szyi, jak pstre indyczki stoją pilnie na straży. Matka moja w pośrodku, niby mała pantarka obraca się uważnie.