Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bawiliśmy się pod stołem. Zjadł na leguminę dwadzieścia cztery pierogi z morelami. Jadł tak prędko, że tylko mu wąsy migały. Staliśmy koło krzesła, trzymaliśmy jego bagnet i sapaliśmy głośno, żeby pomóc.
Matka moja powiedziała nagle:
— Ależ ty chyba pękniesz, Lutek.
Odpowiedział, śmiejąc się:
— Przepadam za morelami.
Pękniesz, Lutek, — czyż można sobie wyobrazić coś śmieszniejszego?!
Jest już teraz siwym staruszkiem, ale zawsze go pamiętamy jako strzelca, który „przepada za morelami“.
Drugi wuj odznaczał się tem, że się nami brzydził.
Przyszedł raz na drugie śniadanie, gdyśmy jedli chleb z masłem i z powidłami. Usiadł na kanapie i powiedział:
— Tylko proszę z masłem ode mnie zdaleka.
Zbliżyliśmy się do niego nieznacznie. Zaczął uciekać, a potem krzyczeć:
— Precz z masłem!!
Teraz jest dyrektorem wielkiego banku. Przed wspaniałym gmachem ciągną się klomby kwiatów, przy lustrzanej bramie czekają cały dzień błyszczące samochody. Ile razy jednak tamtędy przechodzę, nie rozumiem właściwie, dlaczego na banku wuja niema napisu: Precz z masłem!
Miałem wujów i stryjów, braci ojca i matki. Długo nie rozumiałem, jaka zachodzi między nimi różnica. Ojciec opowiadał, że kiedyś był też mały i miał własnych małych braci. Śmieliśmy się z tego na całe gardło, sądząc, oczywiście, że prawdziwa małość od nas się dopiero na świecie zaczyna.