Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z ustników na cygara robiliśmy wielkie białe kominy do „prawdziwych“ lokomotyw, a za puste pudełka od zapałek płaciliśmy pod kanapą „czarnemi dniami“, zerwanemi z kalendarza. Czerwono drukowane święta i niedziele odkładało się zawsze na później.
Stary kosz na śmieci był niezgłębioną kopalnią guzików, dni, świąt, listów, pudełek, spraw, — i nigdy już potem tylu skarbów, na jednem miejscu w takim wyborze zgromadzonych, nie udało mi się spotkać.
Dlaczego teraz o tem piszę?
Dlatego, by ci przypomnieć, że nic nigdy na świecie nie może się zmarnować. Co jedni odrzucili, drudzy ukochać mogą. Z najlichszej rzeczy wytrysnąć zdoła czyjeś wielkie szczęście, i nie można niczem gardzić, by bezwiednie nie pomiatać marzeniem równego nam człowieka.
Do rzeczy, które wtedy nęciły naszą uwagę, dołączyć trzeba także paru tak zwanych „starszych“. Rozmaitych wujów, którym się włazi na kolana, by ciągnąć za krawatkę, i ciotki, którym się włazi na kolana, by oglądać zamykany medalik.
Wujowie byli bardziej zajmujący. Mieli mnóstwo kieszeń, wąsy, mówili głośno i napewno byli silniejsi od ciotek.
Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego ciotkom ustępują miejsca, całują je w rękę, lub otwierają przed niemi drzwi. Jakby taki wuj chciał i walnął mocno kułakiem, — coby mu zrobiła?! Przecieżby nie potrafiła oddać.
Z wujami miewaliśmy rozmaite przygody.
Jeden przyszedł raz jako strzelec austrjacki, — a właśnie takimi ołowianymi strzelcami austrjackimi