Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Najważniejszy ze stryjów był śpiewakiem. Kochaliśmy go nad życie, za to, że tak pięknie śpiewał i że nie jadł nigdy cukierków, ciastek ani tortów, bo miał cukrówkę.
— To znaczy, — jak powiedział mój ojciec, — za dużo cukru w ciele.
Często myśleliśmy nad tą sprawą. Czy ma miałki kryształ rozsypany w sobie, czy też w środku ciała całą głowę cukru, która jakoś ukradkiem wyrosła?...
I — jeżeliby ułamać naszego stryja w nocy, gdy śpi, czyby był słodki?
Drugi stryj był uczonym profesorem. Pracował w laboratorjum. Zazdrościliśmy mu bardzo, że się tak świetnie bawi. Siedział zawsze z długą fają wśród rurek, szklanek, najdziwniejszych przyrządów i pił piwo. Gdy się przychodziło, kazał patrzeć, jak się z rurki leje woda na wymyśloną naukowo, nieprzemakalną dachówkę, ustawioną w wanience.
Lała się na nią, jak mówił, bez litości, we dnie i w nocy.
Bywaliśmy tam często. Ojciec mój, palta nawet nie zdjąwszy, podbiegał odrazu do kurka, zakręcał i wołał:
— Bój się Boga, człowieku!
Babek i ciotek nie wyliczam. Wiadomo, jakie to długie i męczące. Dodać tylko muszę jedną młodą ciotkę i pozłacaną tacę, która stała pod lustrem. Obie będą później potrzebne. Wspomnieć też należy, że mieliśmy starego służącego Tomasza. Odznaczył się on w jednym ważnym wypadku mego życia.