Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy skończył już wszystko, zerwała się burza oklasków. Ludzie wniebogłosy wykrzykiwali nasze nazwisko. Pan Gall rzucił się stryjowi w objęcia. Służący w granatowych frakach wnosili wieńce. W ogłuszającym hałasie pokazał mamie ojciec największy, laurowy i powiedział:
— Ten jest od nas.
Mama z wypiekami na twarzy ścisnęła ojca za rękę.
Dawno staliśmy na korytarzu, a huk ciągle jeszcze nie ustawał. Nie można już było dłużej czekać, obeszliśmy teatr od tyłu. Niebo czarne, gwieździste, wznosiło się wysoko nad grubemi gałęziami plant. W oświetlonym przedsionku czekało kilku panów w wytartych paletkach. Bardzo się niecierpliwili.
Ojciec nam wytłumaczył, że to są recenzenci, którzy o wszystkiem, co się działo tego wieczora, napiszą jutro w gazetach. Odwrócili się od nas, — z głębi korytarza kroczył już stryj. W rękach, drżących może jeszcze od śpiewu, niósł wieńce. Czerwone wstęgi wlokły się po podłodze.
Recenzenci zastąpili mu drogę. Nie wolno mu było mówić na powietrzu. Oddawszy do potrzymania kwiaty, ściskał tych panów za ręce. Potem wsiadł do powozu, zawołał na mego ojca i pojechali. Mama i stryjenka odwiozły nas na Karmelicką, więc nie wiem, co się działo w domu tego wieczora. Napewno była olbrzymia kolacja!
Co się potem działo od koncertu do wyjazdu stryja, niebardzo pamiętam. Jedno jest pewne, że w parę dni po koncercie dostałem liszajów na brwiach. Mama