Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrzyliśmy, jak czarny ogonek kupuje bilety i czy kupują „na stryja“.
Na dzień przed koncertem ojciec sam stanął w ogonku, i cierpliwie, ze wszystkimi posuwał się do okienka. Kupił dużo niebieskich biletów i oznajmił stryjowi podczas podwieczorku:
— Mówiłem ci, że się miasto nie poszkapi. Czy już wiesz? Buda wyprzedana.
W dzień koncertu mieszkaliśmy u babki, na Karmelickiej ulicy. Stąd pojechaliśmy do teatru na koncert. Była masa ludzi wszędzie. Gucio powiedział nam, że gdy się jeszcze więcej zapełni, przyjadą strażacy i przywieszą ławki do żyrandola, wiszącego u stropu. I dopiero, gdy oświadczył, że wpośród tych ławek będzie nasza, szkolna z dzieciarni, uwierzyliśmy, że to nieprawda.
Ojciec do ostatniej chwili chodził w futrze po korytarzu. Różni ludzie ciągle go o coś pytali. Za każdym razem odpowiadał im:
— Świetnie! Świetnie!
Zaterkotały dzwonki, uciszyło się zupełnie i wyszedł stryj, we fraku, z brylantowemi spinkami w gorsie. Brawo było niewielkie, choć my biliśmy z całych sił. Za stryjem szedł pan Gall.
Karol bawił się w kącie loży, — mówił, że widział to już tyle razy. Wtedy dopiero powiedział mi Irzek, że nie będzie żadnych ogni sztucznych, tylko sam śpiew.
Śpiew trwał cały prawie wieczór, to stryj, to znów publiczność z brawami, jakby jakaś walka. Mimo że ich wcale nie widział, wpatrzony świetlistą szparą spojrzenia ponad żyrandol, w tę jakąś niedostrzegalną swoją gwiazdę.