Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech robi, co chce. Jemu wszystko wolno, ja się nie mogę oprzeć.
Słowa o opieraniu się powtarzały się coraz częściej. Prawie nie mieszkaliśmy w naszem mieszkaniu, tak dużo stryj ćwiczył. Ojciec prawie nie przyjmował chorych. Tomasz sam przyznał, że teraz nie wie, za co ma pierwej łapać. My też nie wiedzieliśmy, czego się uczyć, bo ciągle trzeba było pomagać Karolowi. I niebardzo było gdzie się uczyć. Stryjenka zajęła całą dzieciarnię na haftowanie płaszczów koronacyjnych.
Ale ojciec stale odpowiadał mamie, — że nie może się oprzeć.
Nie dziwiliśmy się temu. My też, zobaczywszy nasze własne nazwisko pewnego pięknego ranka wylepione na murach, nie mogliśmy się oprzeć. Koledzy pękali z zazdrości. Wróciwszy do domu, rzuciliśmy się stryjowi na szyję.
Wydął pogardliwie usta, — przecież to i tak będzie skandal, gdzież tu śpiewać i przed kim w takiej nędznej mieścinie?!
Baliśmy się strasznie teraz o nasz Kraków, choć ojciec ciągle dowodził stryjowi, że się miasto nie poszkapi.
— Zobaczysz nabitą salę — kończył taką rozmowę.
Zastanawialiśmy się, w jaki sposób będzie sala nabita. Irzek sądził, że będą puszczać sztuczne ognie na cześć stryja. Nie mówiliśmy o tem nikomu, bo i tak teraz ciągle wszystkim przeszkadzaliśmy.
Jak ojcu chorzy. Zamiast czekać na nich popołudniu, brał nas ze sobą na spacer, a właściwie do teatru.