Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

telu. Ale zaczęły się nam ukazywać całe kraje obce, jakieś światy kolorowe i różne dobre, szlachetne uczynki.
Pieśń umilkła, stryj podszedł do fortepianu. Przewracali nuty razem z matką, poczem wypłynął znów śpiew, tak ogromny, że już nie mogliśmy wytrzymać. Pierwszy wylazł z ukrycia Irzek, za nim ja. Podeszliśmy na palcach, żeby być jak najbliżej. Ojciec wyciągnął do nas groźnie rękę, ale już było za późno. Przyłożyliśmy uszy do kamizelki stryja i prosto stąd słuchaliśmy, jak w nim szumi piękny, gorący oddech.
Nic na to nie powiedział. Nawet mu nie drgnęła blada, nieruchoma twarz, usta dalej śpiewały.
Patrzyliśmy na jego oczy z pod złotego łańcuszka kamizelki. W ostrem zwężeniu coraz odnajdywały daleką, jakby gdzieś za czarnemi oknami salonu wynalezioną gwiazdę.
Skończyło się.
We drzwiach ukazał się Tomasz i Filipina. Zaczęła na cały głos błogosławić. Ojciec wypchnął ją za drzwi i tam nagle uściskał.
Żona pana Galla powiedziała:
— Trudno, dostałam gęsiej skórki.
Na co stryj, starłszy pot ze skroni, — że to nic nie jest. Trzebaby jeszcze dodać gest, ruch, barwę, blask. Żeby mogli oczy wytrzeszczać. Oni, publiczność.
Postanowiono tego samego wieczora, że wystąpi przed nimi w Krakowie. Pan Gall zostawił cały plik nut, a ojciec powiedział mamie o stryju, wieczorem w jadalni, słyszeliśmy przecie na nasze własne uszy: