Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mówiła, że to z pewnością od Ledi, ale mimo to, gdy stryj wyjeżdżał, płakałem serdecznie.
Stał we drzwiach z podróżną czapką w ręku. Stryjenka w atłasowej salopie dawno czekała w powozie, na dole. Stryj patrzył, czy ludzie, znosząc, nie potrącają zanadto kufrów, pełnych tyłu wspaniałości. Bił po okuciach laską i mówił do ojca:
— Szkoda, żeś mnie nie słyszał w pełnym blasku.
Gdyśmy wrócili do pokoju, Tomasz wynosił na ramieniu dobrze podeschnięte wieńce laurowe do kuchni. Stryj zabrał tylko wstążki.
Mama stała w otwartych drzwiach, jakby niezmiernie zdziwiona. Ojciec zachmurzył się, machnął ręką, kazał mi się ubrać i poszedł ze mną do swego kolegi, doktora od liszajów.
Ten kolega doktór oświadczył, że ich dostałem od psa.
Więc od Ledi.

II

Trwały więcej, niż rok. Nikt się nie spodziewał, że będą tak uporczywe. Smarowało się je wielu rozmaitemi maściami, które najczęściej pachniały cynamonem.
Z tego powodu przestano u nas dawać cynamon do legumin i nawet dziś w moim własnym domu cynamonu do legumin się nie dodaje.
Gdyby był stryj nie kopnął wtedy Ledi i gdyby mnie potem nie polizała, nie dostałbym tego paskudztwa. Mimo to przebaczyłem stryjowi wszystko
Wszędzie go malowali, jako króla, lub bohatera z mieczem. Pod spodem drukowano pochwały w różnych ję-