Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Znaleźli się kupą na dworcu. Mnóstwo kolejarzy biegało wśród stosu rupieci. Jakiś żołnierz bił po gębie dwóch obszarpańców.
Przy wejściu, z zabłąkanej beczki wybierały piechury marmoladę, zgarniając ją z ostrzy bagnetów wargami.
Minąwszy sale, zarzucone lawiną służbowych cedułek, dobrnął nakoniec do posterunku telefonistów. Mieli już połączenie z najbliższą stacją kolejową. Można było mówić ostatecznie nawet z Krakowem.
Ale Rasiński wszedł tu złem wejściem. Musiał się teraz przepychać do aparatu przez stosy zwalonych w pośpiechu, rozkraczonych tomów.
Bibljotekę chcieli schować, — czy jak?
Rozgarniał tę literaturę, mimowoli odczytując nazwiska i tytuły. Rozrzucał, rozmiatał, a w szarem powietrzu książki tupały, jak spłoszona trzoda.
— Halo! Halo!
Miał połączenie z Pyciem.
— Słuchaj!... Ty! — Pyć! — Meldunek będziecie mieli później. Teraz pisz, co ci dyktuję. Słyszysz mnie? Pisz...
I wraz, — z pobliskiego pożaru, z rzeki czerwonej, z gór wstrząśniętych, z ludzi tryskających bagnetami, z własnych żył, czarnych od krzyku, dawał komunikat.
Do gazet. Krótkie, obpiłowane, poprzetrącane słowa, którychby teraz nie zamienił za największe nawet nazwiska literackie, leżące pod nogami telefonistów.
Pyć domagał się wiadomości o Barczu. — To najważniejsze, — huczał z Krakowa, — to najważniejsze.