Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Biały, jak płótno, stał na szynach, ściskając w mokrych od potu dłoniach rękojeść zwrotnicy.
Z obu stron zbliżał się łoskot coraz potężniejszy. Już ztyłu grzały oddechy pancernika...
Aż w huku i zgrzytach żelastwa Rasiński rzucił się naprzód, przekręcił raz, — drugi — i obie maszyny spocone, sapiące zjechały wbok, zaś pociąg pancerny ruszył naprzód.
— Chamy cholery, chamy!!! Mój śmietnik!!! — krzyczał Rasiński, gdy z polskiego pociągu pancernego na tamtej stronie wybuchły białe purchawy dymu, a piechota kruszyła się ku rzece, pod czarne głośną palbą trzeszczące łuki mostu.
I szczęśliwy, nito ze wzoru wiecznych, tanich przeznaczeń, wyskoczył z pomiędzy tego miejsca szyn, śmierci, niedopałków i sardynek. Pędził za piechotą.
— Chamy, cholery, śmietnik!!! — wołał dumny ze swoich, chciwy śmierci nieprzyjaciela. — Chamy, cholery, śmietnik!
Na drugiej stronie paliły się już domy nadbrzeżne. Całe piętra wnętrz obnażały się w płomieniach, to zmrużonych, to znów rozwartych. Wrzask piechoty hulał nad wodą, pękał wśród ulic zasypywany deszczem wybijanych szyb.
Rasiński biegł z innymi, strzelał i śmiał się na widok wszystkiego, do wszystkich.
Żołnierze parli naprzód, w ciężkich hełmach, po kilku, z gwerami wytkniętemi przed się, całe zaś miasto zamykało się trwożnie na wszystkie okna, zamki, drzwi, lufty i zawiasy.