Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Któryś z panów oficerów — wyfrunęło, jak z procy, z pod hełmu dowódcy.
Rzecz polegała na tem, by w chwili, gdy lokomotywy miną most, skręcić je zapomocą zwrotnicy na ślepy tor.
Rasiński machinalnie podciągnął spodnie i wyskoczył na plant.
— Poco? poco tu lecisz, kretynie? — wyrzucał sobie, zbijając obcasy na kamieniach.
Nic narazie nie słyszał, tak potężne prażenie karabinów maszynowych darło się z obu brzegów.
Ledwie myśli niektóre. O domu. Dla ojczyzny. — Żeby się tchórze byczyć mogły...
Za sobą, poprzez skowyt szarpiących się nad głową drutów rozróżniał już teraz tętent szyn. Na przodzie jeszcze nic. Jeszcze nic...
Rzeka fale ostro zacina, powietrze puste, wielkie niebo.
Lepiej przed siebie patrzeć, — nisko. Dokoła zwrotnicy...
Z pobliża jej uprzystępniać się jęły oczom Rasińskiego, mnogie, potoczne nicości tego błahego miejsca. Żwir siwy, światłem dnia pomiernie przesypany, gwóźdź zardzewiały, puszka od sardynek otwarta, strzęp gazety z zupełnie czytelnym nagłówkiem. Kawałek brudnej tasiemki.
Spoczęła w Rasińskim kojąca myśl, że taki śmietnik podręczny wszędzie leży, że nic bez niego niemasz.
Gdy z tamtego brzegu wjechały na most lokomotywy...