Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drogę maszerował brzuchaty oddział kolejarzy. Ku dymiącym kotłom sączył się długi rząd bladych żołnierzy.
A wszędzie, za węgłem, wśród desek, między szkieletami krzaków różowiły się wyłuskwione z pomiętej otoki portek, przykucnięte tyłki piechurów.
Przed bitwą...
— I to wszystko wyłącznie prawie dla niego, — myślał Rasiński nie bez groteskowej dumy o Barczu.
Wystrzał armatni potoczył się przez chmury.
Zaraz nad rzeką gruchnęła palba karabinowa.
Zatrzymali się za domem dróżnika przy nasypie kolejowym, naprzeciw żelaznego mostu.
Po wodzie cięły się fale krótkie i połyskliwe.
Z za tej budki biegał Rasiński nad brzeg do kompanij, między małe domki, wywrzaskując w opustoszałych pokojach nazwiska szukanych oficerów.
Tu gdzieś przypadli razem do podłogi i strzelali do okna, z którego obrębiał ich karabin maszynowy.
Pierwsze strzały odrazu upoiły Rasińskiego.
Plutony piechoty polskiej podbiegały już pod most.
— Dobra, dobra, — wrzeszczał ktoś niesamowicie, — ztyłu idzie nasza pancerka!!
Istotnie na pagórkach, wpośród rudej fali jesiennego lasu kwitły białe kity lokomotyw.
— Już idzie...
Nagle od strony mostu wypadli kolejarze z krzykiem w czarnych prostokątach otwartych ust.
— Zderzenie!! Zderzenie!!! Naszego pancernika widzą — dyszał kolejarz. — Puszczają lokomotywy naprzeciw... Jedyny tor... Zderzenie... Ktoś do „wekslu“!!