Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rasiński z kolegami maszerował na przełaj, po dwóch, po trzech, ile komu nóg starczyło w gruncie rozmokłym.
Wiatr ledwie znad o sobie dawał, w miękkich ciemnościach otrzepując przydrożne krzewy z czarnej ciszy. Nieprzenikniony bezmiar wyłaniał łagodne szepty i ronił je na twarze idących. To parę kropel zabłąkanego dżdżu, to jakieś echa pogubionych głosów.
Gdy weszli między ogromne drzewa dworskiej alei, jakby się znaleźli pośród strun wielu, szumiących tak podniośle, iż mimowoli skierowali oczy ku niebu.
Błyszczały na niem jesienne gwiazdy.
— Widzisz — mówił Rasiński — jak to sobie śpi nasza ojczyzna.
Z tej nocy wylągł się dzień doskonały do bitwy, w miarę chłodny i jasny.
Rano zameldował się Rasiński w wielkich barakach na Zasaniu.
Młody wódz w gumowym płaszczu i szturmowym hełmie dął na wszystkich wielkim gniewem bitewnym.
— Czekamy jeszcze dwie godziny, do południa. Ultimatum. Potrzebuję oficerów. Czy macie panowie hełmy? Frontowy atak przez trzy mosty...
Za rzeką roiło się na wzgórzach miasto, zezowate od szyb okiennych, przebitych pochyłym blaskiem.
— Złazić tam z szosy — wołał posterunek.
Rasiński poszedł między budynki, coś zjeść, coś złapać, może hełm, — może nic? Za ciepłym zapachem rosołu doszedł do kuchni polowej.
Jacyś ochotnicy, ułani, odjeżdżali właśnie. Przez