Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/403

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jazdu automobil. Ubita ziemia zakwitła niebieskiemi obłoczkami benzyny.
— Wielka rzecz, wielka rzecz — powtarzał sobie Dąbrowa. Otwierając drzwi, uznał jednak, że zwycięzca tylko może tak wyglądać.
Żyzny, pełny rozkwit przesycał całą postać Barcza. Widać to było w ciężkim spokoju policzków, w zamknięciu warg czerwonych i gładkich. Nawet w połysku szkieł, z za których patrzyły źrenice bystre a jakoby wonnem światłem przedmuchane.
— Pan tu, generale? — spytał Barcz, nastawiając się łaskawie lokajom.
Zdjęli palto, odebrali kask, rękawiczki, okurzyli mundur, podręczną irchą upieścili lśniącą skórę lakierów.
— Przyjechałem — wyznawał Dąbrowa — odwiedzić panią Drwęską. Ucieszyć ją! Bo to taka opiekunka maluczkich. Donieść, że Rasiński uwolniony.
— Wiem, uwolniliście Rasińskiego.
— Rozumiesz — pokwapił się na „ty“ Dąbrowa, — chciałem zrobić teraz pani Hannie przyjemność.
— Rozumiem. Właściwie — westchnął Barcz opieszale — mogłeś był telefonować. Prędzejby było. Ale skoroś łaskaw —
Nie widzieli się tak dawno, że ton niedbałej nudy w tak zazwyczaj energicznych ustach Barcza zmieszał Dąbrowę.
— A wiesz, muszę przyznać, — rzekł bez związku, — że utyłeś.
— Martwi mnie to — śmiał się Barcz, — już i konno jeżdżę i w tennisa gramy.