Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo rozsądnie. — Żeby na wstępie wszystko razem załatwić, ze wszystkiem być w porządku — dodał Dąbrowa, skubiąc dyskretnie żałobną przepaskę na ramieniu Barcza: — Co do tego, żaden z nas specjalnych kondolencyj nie składa. Chyba rozumiesz. Wszyscyśmy twoją żonę... Cios!
— Dziękuję ci bardzo.
— Mój Boże... — No — a Pyć?
— Właśnie nie przyjechał i to mnie martwi. Wiesz, stary, — Barcz huśtał każde słowo leniwie, — mam masę zmartwień
— Teraz? Teraz?... — poskoczyło naprzód przypochlebne zdziwienie. — Teraz, u szczytu powodzenia?
— Bardzo dużo zmartwień! A ty? — Cóż z tobą?
— Co ze mną? — Dąbrowa podgarnął się i skupił. — Niby tak, nic. Żeby pani Drwęskiej wygodzie. Ale przedewszystkiem, aby cię uprzedzić... Bo Pyć jakoś już nie dba o „tamto“, coś innego gdzieś węszy. A tymczasem, właśnie po wyroku, Rasiński zdaje się grozi skandalicznemi rewelacjami...
Za bliskie to wszystko wydało się Barczowi. Z kosmatych ust Dąbrowy zionęło nudne, kwaśne powietrze wiernej służby.
— Pewno przeciw tobie — odsunął się Barcz.
— Właśnie, że nie, nie, nie. Ja byłem narzędziem! Wszyscy to dziś rozumieją! Rewelacje, — przeciw tobie. Zapewne, — z palca wyssane, chyba krzywdzące, — jednak, — mimo wszystko — rewelacje.
Mało brakowało, a słowa te rozkruszyłyby spokój Barcza. Nie znosił już afery Rasińskiego. Już ją prze-