Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

je czyniąc, jak uderzenia zegarka. W miarę marszu odpadały niepotrzebne kompleksy. Mała szopka, — wielka droga. Lalki, — dzieci...
Jabłoński i Pyć patrzyli z istotnem współczuciem.
— Służba, moi panowie! — Mam nadzieję, że tych kilka chwil, — to wszystko. To wszystko, na com sobie w żałobnem roztkliwieniu pozwolił. — Wracam tedy raz jeszcze i raz jeszcze, panie prokuratorze, kieruję pańską uwagę na wytyczne punkty naszego konfliktu. Cały spór, — powtarzał głosem przytłumionym lecz opanowanym, — cały proces przeprowadzimy formalnie...
Jabłoński chylił z czcią głowę.
Barcz spostrzegł to odrazu. Prawie podświadomie rozszerzył teraz ustęp o „obowiązku“. Prawie podświadomie napoił goryczą moment „zastanej rzeczywistości państwowej“.
Z wiernie zapatrzonych oczu prokuratora sączyć się jęły promienie ciepłej ustępliwości.
— Tak, panie generale, — naciskał Barcz, a słowa jego marszczyło głębokie westchnienie, — w każdego biją ciosy. Każdy z nas prawdę swoją oddaje tu na zawsze. — Wyciągnął ręce i na palcach, białością światła powleczonych, jakoby podał prokuratorowi swoją najczystszą prawdę, — z przypadku śmierci żony uzyskaną.
Jabłoński skupił papiery, zamknął tekę. — W takim razie... — Skłonił się kornie i wyszedł. Za nim Pyć.
Major, tuż za drzwiami: — No co?