Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zazdrosna, lękliwa zgroza zdusiła ten zamiar: — Nikomu nie mówić — nikomu...
W miarę, jak go huśtali, puchło Dąbrowie w zaciśniętych ustach grube, twarde przezwisko.
— Bydło, bydło — myślał z goryczą za swych obywateli.
Krótkie przebywanie w ciepłych objęciach entuzjazmu potwierdziło pułkownikowi jego dotychczasowe teorje.
Co zrobisz na czele czarnej masy, — twoja rzecz. Narazie jak najwięcej tradycji, — piachu w oczy.
Muszą zaraz iść przykłady na rządzenie, na hart, na srogość, sprawiedliwość...
Przedewszystkiem postanowił surową małomówność.
Wszędzie pokazywał się tradycjonalnie chmurny.
Przez koszary starego pułku legjonów, do którego zbiegły się wybiórki i kaleki i bohatery, gdzie ludzie na deskach spali, nic nie jedli, tylko się wciąż sposobili i rychtowali, — przeszedł, obdzielając żołnierzy spojrzeniem złego psa.
Kiedy dowództwo twierdzy przyjmował od Austrjaków, to takie prztyki powietrza dawał zdenerwowanym nosem, że generał-ekscelencja przelewał się z poręczy krzesła na poręcz parę minut, nim znalazł równowagę.
Srogość, małomówność, — zaś duchowo, — burka sławucka, rodzaj chmury dookoła...
Kiedy znaleźli się na lotnisku, w obliczu chudych aparatów, obmacał kosmatą ręką gładziutkie śmigi i pogardliwie machnął przed oficerami szpicrutą.
Wynalazł sobie swoje własne pioruny w spojrzeniu i ostry naczelniczy chód.