Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz Pietrzak, tuląc policzki do zimnych sznurów: — Co będzie — pytał, — co teraz będzie?...
— Odczep się pan!
Redemptorysta, skoczywszy ku drzwiom, między kuchnią a sypialnym Jadzi, zaszczekał: — To ty się odczep! Ty!...
Już nie było generała, a szczekanie miotało się jeszcze.
— Ciszej...
Pietrzak umilkł, nieprzytomnie patrząc na Pycia.
— Pan tu jest, majorze? Pan tu jest?...
— Jestem.
— Ja nie mam już sił... Wcale... — skuczał Anglosas, chowając głowę na wąskiej piersi oficera. — Ach, — bracie!
Weszli do pokoju Jadzi. Pietrzak rozwierał przymrużone powieki, w miarę zaś patrzenia, palce jego wpijały się w plecy Pycia.
— To już nie Jadzia...
Pod kołtunem włosów wyrosły jej na czole wodniste kule. Na oczach niby ptasie jajka, leżały gładziutkie bąble; między oczyma a brodą działo się coś straszniejszego, niż, żeby miotłą tę twarz rozmietli.
Spuchnięte nadmiernie nozdrza nie oddychały prawie. Czyniły to, grube jak poczwarki, nieruchome wargi, figlując pod bańką nosa głosami skąpego powietrza.
Pietrzak zaczął ryczeć na całe gardło. Właśnie wchodziła stara Barczowa z malutkiem pogotowiem swej domowej apteczki na tacy. Pycz skoczył redemptory-