Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ście na plecy i wepchnął mu pięść w rozwrzeszczane usta.
— A co matka robi, — jęczał już cicho Pietrzak. — Co robi?
— Gulardową wodę przykłada.
— Nie ta woda. Niedobre. Nie ta woda... — Powtarzając mimowoli wszystkie ruchy Barczowej, pochylił się nad łóżkiem: — Rośnie — rośnie...
— Puchnie — poprawił Pyć.
— Rośnie — puchnie — rośnie...
Chora, po położonym na twarzy okładzie, zaczęła jeszcze głośniej narzekać.
Figielki skąpego powietrza urwały się, a na kulisty obrzęk nosa wspięło się wołanie: — Mamo... Mamo...
Pietrzak głaskał starą Barczową po rękach, pieszczotami przekupywał: — Nie ta woda... Nie ta woda... Mamo, nie ta woda.
— Ta! — żachnęła się matka. Lepiej sprowadź pan doktora. Jaś dotąd nie wraca!
Pietrzak zbiegł cicho ze schodów i pędem między owocowemi drzewami, obok topoli, — przez piaszczyste łachy, gdzie zostawiał był zawsze pod budką swój samochód.
Wóz ruszył z miejsca, a Pietrzaka, jak za całą wojnę raz czy dwa, opadła nagle ze wszystkich stron jasna przytomność całego jego życia. Windy, — farmy, — drogi, miasta. I wysokie okna Department of Intelligence... Które pod temi samemi gwiazdami Wielkiego Wozu nocy czekają zawsze nowych wiadomości.
Zatrzymali się przed domkiem, naprzeciw apteki. —