Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaczął krótko, wykładowym, algebraicznym sposobem. — Twoje sny nie były, niestety, bezpodstawne. Muszę stwierdzić, że opierały się na doskonałem wyczuciu rzeczywistości...
Uśmiechnęła się otwarcie.
— Miałem i mam jeszcze wielkie przejścia. Ciężkie, potworne zmartwienie. Które — ciął coraz dobitniej, — tobie tylko mogę przypisać...
Na którymś stopniu schodów, ogarnięta zdumieniem, zatrzymała się twarzą przeciw mężowi.
On zaś widząc, jak przez jej oczy przelatują blade porywy zdziwienia, wyłuszczał dalej: — Twoje kochane marjonetki, pomysły, projekty, sprawiają... Dziś już można powiedzieć, — sprawiły. Że jestem, moja droga, ni mniej ni więcej, — tylko oskarżony o kradzież!!
O kradzież publicznego grosza. Rządowego papieru, który na spółkę z panem Pietrzakiem, „misjonarzem“, — raczyliście byli brać za niższą od rynkowej opłatą, dzięki niejakiemu Rasińskiemu.
— Stach, upamiętaj się! Co ty mówisz?! Przecież płaciłam, ile żądali! Poprostu, — ależ słuchaj!! Poprostu brałam stamtąd dlatego, żeby, — jakiś ty dziwny... Żeby, — kiedy już wszystko między nami było zerwane... Żeby jeszcze jakiś związek... jakąś bliskość między twoją pracą a mną... Coś najmniejszego już... —
Cofała się schodami pod górę.
— Oczywiście, — nastawał, — coś najmniejszego, z czego jednak wyszło złodziejstwo! Bogobojne to złodziejstwo odrobić się nie da. Ale pragnąłbym, moje