Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Witał uprzejmie żonę, obu panów, nic poznać po sobie nie dając.
Zasiedli znów do podwieczorku, podczas którego rozmowa utykała niezręcznie. Barcz, czując ciągle na sobie głęboki, badawczy wzrok Jadzi, przeprosił towarzystwo. Miał do pomówienia z żoną.
Zarośniętemi ścieżkami prowadziła go powoli do domu, w którym było jej mieszkanie i, niestety dopiero w zarodku, ów krajowy przemysł lalek.
— To bywa tak, — mówiła Jadzia łagodnie w wielkiej ciszy pierwszych blasków wieczoru. — Wraca się, choć się może myślało kiedyś, nigdy już nie wracać...
Chciał mówić, uderzony sensem tych słów.
— Zaczekaj. Bo to jest doprawdy dziwne i zobaczymy, czy się sprawdza?... Wyobraź sobie — wiedziałam już ostatnio, że tak dalej nie może być. Że my się zobaczymy, że sam do mnie przyjdziesz. Miałam sen... Byłeś smutny w tym śnie. Miałeś troski, przejścia. A potem z nad dużej, czystej wody wołałeś do mnie tak mocno, długo. Woda — to list, — wiadomość. Tego samego dnia opowiedziałam to matce. Nie wspominała ci?
Już wchodzili do domu. Jadzia zatrzymała się na progu. Rumianą jej twarz osypywały promienie słońca matowym puchem.
— Tylko nie przelęknij się, bo u mnie jest fabryka i wszędzie klejem pachnie. Teraz zgodziłam nareszcie pomocnika, fachowca, tak że w przyszłości.
Lecz właśnie tu, na progu, w złowonnych smugach pokostu, przerwała się cierpliwość Barcza.