Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przerwała i spojrzawszy: na syna — O dzieciach to ci może sama Jadzia opowie? Ona tu teraz wielka gospodyni! Rano w ochronce, po południu, — przecież fabrykę swoją tu założyła! Nie masz pojęcia... Te grunta wszystkie, jeżeli, na psa urok, fabryka się rozwinie —
Łzy pokazały się w wybladłych, jakgdyby z barwy starego dębu uczynionych, źrenicach Barczowej: — Tylko jedno w tem całem naszem szczęściu puste miejsce: Że biedny stary — nie dożył.
Od strony lasu doniosło się aż tu, niby szczęśliwy, przez powietrze idący rozkwit jakowyś, — śpiewanie dzieci.
Matka klasnęła w dłonie.
— To już nasi wracają! Uprzedzam cię, Stachu... Zresztą nie wiem, i tak pewnoś do żony przyjechał, nie do mnie. Otóż pamiętaj... Jest z nimi pan Pietrzak. Klnę się na wszystko, nigdy sam do nas nie przyjeżdża. Zawsze z Jasiem. Zresztą, co mi tam wasze ceregiele!
Pobiegła naprzód, by uprzedzić synową.
Pyć zaplatał skręcone pędy dzikiego wina. Barcz, stojąc w pośrodku tarasu, patrzył na ścieżkę ku furcie.
Śpiew dzieci rozlegał się już koło żywopłotu. Niebieskie sukienki migały pośród gałęzi. Wkońcu, podobna do wielkiej kępy niezapominajek, ukazała się na trawniku gromada dziewczynek. Za nią Jadzia w białej sukni, Pietrzak, siejący wypchanemi połami miłosiernego frencza i Jaś w popielatej kurtce.
Dzieci, spostrzegłszy generała, zamilkły i przystanęły. Minęła je szybko Jadzia — i przed schodami:
— Ty? Ty?!...