Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z za domu wyszły, prowadzone przez pastucha, cztery białe kozy.
Przypomniał się generałowi okres Robinsona Kruzoe, wyprawy żeglarskie i śniona kiedyś przy księżycu samotność.
— Idzie już matka pana generała!
Zdaleka, pod żebrowaniem słońca i konarów, machała ku synowi gałązką dziczki.
— Ładny letnik, — cieszyła się, — co za gapa ten mój stróż!
Uściskali się.
— Toś mi się pan nareszcie zasłużył, — chwaliła grzecznie Pycia, — to rozumiem, ale żeby nie dać znać?! Ani ja ubrana, ani tak bardzo co zjeść?! Drą tu ci chłopi z nas letników! Biorą, szelmy, drożej nawet niż w mieście!
Przy pomocy wyłonionego z kuchni „kocmołucha“ podano podwieczorek.
Przy stole opowiedziała synowi wszystko o Erneścinie. O rzece, że kąpiel w tym znakomitym „dopływie dopływu Wisły“ ma niezwykle zdrowotne cechy. O tramwajach, które, ma się rozumieć, nie dochodzą jeszcze, ale przeciągnięto je już, — nawet może to zasługa wojska? — o trzy kilometry dalej, więc jeszcze tych czternaście brakujących — to już głupstwo! O kozach, z których dwie na pewno są kotne. O kurach, o drzewie morwowem, z którego owoców możnaby sporządzać wino, żeby się ktoś do tego nareszcie wziął, — z pewnością co najmniej tak dobre, jak krymskie. Letnicy, jak letnicy. A o dzieciach...