Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Barcz szedł prędko wąską, nisko owocowemi drzewami zarośniętą aleją. Przed werandą centralnego domu, ustawionego na czele mniejszych, w głębi rozrzuconych, drewnianych, nie było też nikogo.
— A gdzie matka urzęduje, panie Pyć? — pytał złośliwie, trzepiąc pejczem na szerokich kamieniach tarasu.
Zmąciły się myśli generała. Między kamienie bowiem, za ten długi czas rozłąki, wdało się zielsko zuchwałe, a pod balustradą pędy dzikiego wina rosły już żywcem ze starego brukowiska.
Czekał cierpliwie.
Na schodach ukazał się Pyć ze stróżem całego obejścia.
— Ady!... — Skulił się stary, rudy, oberwany kustosz erneściński. — Rany Jezusa Chrystusa!
Wiotkie uśmiechy przewinęły się przez twarz generała. Poczęstował stróża papierosami ze złotej papierośnicy — daru którejś dywizji.
— Gdzież to pani starsza?
— Ady! — rozmachnął się stary. — Z wszystkiemi dzieckami i młodszą panią w lesie.
Barcz kazał sprowadzić matkę. — Tylko nie mówcie kto! Niespodzianka. Najlepiej, że letnik.
Siedzieli z majorem na werandzie i czekali. Barcz z ulgą, spokojnie, w stokrotnych pokrzykach gospodarstwa. Jakże go kusił odpoczynek.
W zgiełku miasta zostawić oczernione imię. Jeszcze samemu hańby na przydatek dorobić. I rzucić im to wszystko, niech się cieszą...