Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Stare gazety wydawali, też może być nieprawidłowo. Pani generałowej Barczowej, — na lalki.
Wilde podszedł do stołu, ułamał z tabliczki i mroźnemi palcami wepchnąwszy Fedkowskiemu spory kawał czekolady prosto w zaślinione usta: — A ślad jest? Znajdzie się?...
— Znajdzie się, bo kupowała. Tylko taniej, niż żydy płacą. Jest w przychodzie.
Wilde, wyrzuciwszy Fedkowskiego, długo chrupał donośnie czekoladę. Wyrwało go z zadumy warczenie psów podwórzowych i wrzask podporucznika.
Generał otworzył okno i zawołał na stróża: — Wyprowadzić.
Poczem zaczął szukać w książkach handlowych biura Rasińskiego — powoli i cierpliwie. Nareszcie znalazł to, — w przychodzie.
Było. — Śliczny przychód!
Zgasiwszy światło, jął się przekradać przez kręte schody i zawiłe korytarze na górę, do Krywulta.
Wódz, otoczony mnóstwem rozmaitego kalibru poduszek, spał oddawna.
— Nie można, — prosili ordynansi.
— Herbatę robić, — i Wilde obudził Krywulta.
Długo burczały w wodzu śluzy, limfy i skrzepy, nim jasność zalśniła w oczach.
Wówczas intendent nachylił się i jął szeptać. Zrazu sam, potem mlaskali obaj, jakby — żarli te niebywałe nowiny.
— Komplikacja, komplikacja — ubolewał Wilde, Dla mnie, małej sobaczki, też zaszczytu będzie za wiele, — pana generała Barcza na sznurek brać.