Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie za wiele — wyciągał się Krywult z głośnem pukaniem przetłuszczonych stawów. — I pewneż to wszystko, Wilde ty mój?
— Pewne, — w aktach.
— No, skoro pewne, — to komplikacja. Dla mnie komplikacja, dla ciebie, dla wszystkich komplikacja... Marszruty Drwęskiej, — to może nic nie być. No papier, za półdarmo do fabryki, — uch, nieładnie...
Krywult poprawił się na łóżku, że sprężyny, nito surmy bojowe, zagrały donośnie.
— Znaczy, trzeba mi teraz być dobrym kolegą dla Barcza... Ty, Wilde mój, i Dąbrowa załatwicie z tym naszym „Barszczem“. Mnie nie przystoi. Ty z Dąbrową zapytacie ode mnie, że tak a tak, że prowadząc tę sprawę, — odkryłem... Taką rzecz. I zapytuję. No, co wolimy, — marszruty, czy papier?...
— Jedno i drugie — radził Wilde.
Bo ty myślisz, Wilde, Barcz taki ogier, że wszystko jedno, choćby marszruty przemilczeć, „darować“, Drwęska nigdy z jakimś drugim — nie tego...
— Nigdy chyba panie generale.
— Znaczy, powiesz, — odkryłem taką to okoliczność i Trybunał prywatnie zapytuje...
Wilde przekonał wodza, że tak niedobrze. — Mocny klin — klinem mocniejszym. My dwaj z Dąbrową małe sztuki. Takie słowa tylko w ustach samego „głównego“ mają siłę.
Nazajutrz tedy zaanonsowali się w sztabie przez Przeniewskiego. Krywult, Dąbrowa i Wilde.
Barcz zdziwił się. Wiedział od Pycia, że wczoraj