Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

blizny błyszczały proporce kawalerji. Z ruchomego czworoboku orkiestr biły wielkie chrzęsty wojenne.
— Zaraz ich zobaczymy, — wołała z sąsiedniego balkonu Rasińska, wyrzucając obnażone ramiona w jasne powietrze.
Pietrzak znowu sobie uważnie przeglądnął ten balkon sąsiedni. Stali tam parami Rasińscy, Jabłońscy, Fedkowski z pomocnicą.
— Sąsiady, — same pary, — zauważył wstydliwie.
— Zaraz ich zobaczymy, — wołała Rasińska, gdy u wylotu placu wybłysł bujny złotogłów sztabów i misyj obcych, — idą z hołdem do Piłsudskiego!
Zażarte źrenice Pietrzaka dostrzegły już, w pysznym ukropie świty, — samego Barcza.
Zimne dłonie wysunąwszy przez barjerę, zwróciła się Jadzia do Pietrzaka:
— Widzi pan! Mój mąż.
— Druga prawda, — dął Pietrzak uparcie przez płot zębów.
Zalany strugami potu, krzyczał teraz poprzez wrzawę okrzyków. Dech mu się rwał. Ślina schła. Mówił ostatnim tchem piersi, samemi żyłami i krwią. I nawet już nie do Jadzi, a do tych kilku pasemek włosów, które na jej białej szyi kołysał wiatr.
— Druga prawda, — to, że pani i ja. Dziś, — a gdy pani zechce, jutro i zawsze. W tych samych mundurach oboje. Razem możemy się kochać — całe nasze życie...
Jadzię złamało przez pół.