Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sąsiady same pary, — szczekał cicho, — a czemuż my nie para?!
Nagle, nito z przechylonej butelki głośne wino, zaczął klaskać w powietrzu donośny, przeraźliwy śmiech Jadzi. Odtrąciwszy ręce Pietrzaka, zawróciła do kancelarji.
Dążył za nią, — za późno! Już bowiem Pyć wlókł Jadzię za rękę przez wszystkie biura do bocznego pokoju. Po chwili przebiegła w tamtą stronę na palcach Rasińska.
Pietrzak wahał się. Department of Intelligence — zaskrzeczało mu w uszach ze wszech stron, poprzez wybuchy trąb i wrzask tłumów.
Pietrzak skoczył za szafę i tu szybko jął sobie rwać policzki, powieki, mieszać wargi z brodą, ciągnąć skórę głowy z całych sił aż ku brwiom. Trąc się tak, spostrzegł niespodzianie w ciemnych szybach szafy odbite dwie blade ręce.
— Kto tu jest? — wrzasnął na całe gardło.
— No co? — mlasnął spokojnie Pyć, — czapki zapomniałem.
— Ooo, — jęczał Pietrzak, usadowiwszy Pycia obok siebie na kanapie, — pani Jadzi niedobrze.
— Atak sercowy, — zauważył Pyć.
— Atak sercowy! Myszlałem, że umrę ze strachu. — Ręce mu opadły. Popękane, jak stara torba, oblicze ściągnęło się w więź grubych fałdów, — z pośród których trysnęły łzy. Przechylony na ramię Pycia, beczał serdecznie. — Myszlałem, że umrę — że umrę.