Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czerpienie, czerpienie, — beczał Pietrzak — to każdy wie. Ale już dość, — ta miękkoszcz... Ta miękkoszcz ciągle, zawsze, na codzień, — niedobra!
— Widzi pan, — przerwała Jadzia, — tam na dole... Teraz mija konnych policjantów...
Pietrzak na widok rozwianych pół rajtroka starej Barczowej zawołał:
Nasza mama...
Jadzia podniosła ku niemu zdumione oczy.
Pietrzak zmieszał się, zbladł i po chwili dopiero: — Jest taka dobra, że nawet cały świat mógłby na nią mówić mama.
— Mama... Mama...
Chwycił Jadzię za przegub prawej ręki i wodząc jej dłonią po całym placu, wszędzie, gdzie czarny brzeg tłumów obszywały, niby naiwnie haftowana kryza, ubranka szkółek i ochronek: — Tu jest nowoszcz, — wołał, — że te dzieci powinni na to patrzeć ostatni raz. I już nigdy więcej. Te wszystkie powroty, wojny, zabijania. Koniec z tem! A druga nowoszcz...
Jadzia nie była ciekawa drugiej nowości. Więcej zdawała się ją zajmować chmura na niebie, od strony Zamku płynąca nad wojskami.
— My nic nie wiemy, panie Pietrzak, a to może właśnie nasza przyszłość tak płynie i tak się zbliża samotnie?
— Ładnie samotnie, — pokazywał jej z przekąsem ulicę.
Mrowiło się tam już od blasku broni. Nad jeżem karabinów, w ametystowej mgle oddalenia, nito sine