Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wpływy ogromne; jeżeli śledztwa nie zlikwidujemy, będzie ryć dalej.
— Panie, — przerwał Barcz, — czy pan istotnie uważa mnie za przytułek dla najgorszych zbirów?
— Władza, panie generale, — jęknął śpiewnie Pyć, — władza, to trudno.
Trzeba było minąć wiele sal, wiele biurek i czarnych krzyżów, na których niklowym blaskiem pocił się fabryczny Chrystus przysięgi. Wiele zielonego sukna. Stali przed niem umundurowani winowajcy, z których sędzia na papier protokołu wyciągał skrzypiącem piórem czarną żyłeczkę trwożnych słów zeznania.
Idąc przez te pokoje, uświadomił sobie Barcz, że musi działać jako siła wyższa. Przybrał tedy najsurowsze oblicze i, rozmiatając przed sobą obrzękłych sędziów, chudych adjunktów, niespokojnych świadków i wszelakie strony zalęknione, walił prosto do generalnego prokuratora.
Wszedł tu bez pukania, zimny i świetny w srebrze odznak, z Pyciem, niby lękliwy przydech, pętającym się dokoła.
Stanęli na samym środku kancelarji, w klinie światła.
Jabłoński złożył należny hołd i skrętem pytajnika zawisł wyczekująco nad biurkiem.
— Tak, tu można sądzić, — paplał Pyć, — gdy ma się tak ciepło i taki widok!
Okna szły na ulicę Królewską, na gładki jak blacha mróz bruku, puste dachy, mierzone lśnieniem księżyca, i granatowe niebo, w którem roztapiał się puszysty dym kominów.