Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

docznie zdenerwowany. Twarz burzyła mu się co chwila. To usta, to brwi, to oczy wymykały się z ram przymusu, drżąc gwałtownie. — Jakież tu jeszcze dochodzenia?! Zdaje się, że potrafiłem tak rzecz załatwić...
— Pan generał był łaskaw załatwić lepiej, niżby to wogóle pomyśleć się dało. Cała Polska, cała zagranica przyznaje —
— Bez krwi rozlewu. — Barcz zbladł ze złości. — No, a dalej?
— Ale prawo chce iść swoją drogą. Ja już dwa tygodnie targuję się o to z Jabłońskim. Nasz prokurator twierdzi, że właśnie dochodzenia w sprawie zamachu, — jako kamień węgielny sprawiedliwości na przyszłość, — muszą być prowadzone.
— Błazen, — żachnął się Barcz. — Przecież oddawna pracuję już z winowajcami! Przecież tylko temu będziemy zawdzięczali, że jakoś przepcha się wybory. Już front obsadzam tymi „zbrodniarzami“. Zaraz po wyborach wielkie przyjęcie, bal państwowy urządzam na cześć zgody. Ze wszystkimi. Krywult mi mowę zgody ma wyszczekać na tym balu.
— Nie ze wszystkimi.
— A któż jeszcze zostaje?
— Wilde, panie generale.
Generał zarumienił się: — Może mam sam wyszukiwać wszystkie kanalje?!
Ostatecznie uległ namowie Pycia, że pójdą do Jabłońskiego, — wielka władza do skromnej sprawiedliwości — i poszuka się wyjścia...
— Bo Wilde, — szeptał przez drogę Pyć, — ma