Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czarnemi bobkami owiec, dreptał Pyć z barwnym oficerem krywultowskich gerylasów. Opowiadając sobie coś zabawnego, trącali się wzajemnie.
Rychło jednak musieli wstąpić na schody. Od wozowni bowiem, przez śnieg, dążyły pod ganek dwa auta. Pierwsze — zielono lakierowane, pyszne emalją gładkich blach, niby zielony skarabeusz w rzeźwych promieniach rozbłyśnięte. Drugie — blade, chude, szeleszczące za skarabeuszem na podobieństwo stonogi.
Zebrani na tarasie goście nie mogli się ani widokiem, ani sprawnością tych wozów dłużej sycić, gdyż oto rozwarły się drzwi hallu i, w popielatej kurcie myśliwskiej, eskortowany przez dwóch fagasów, z tacami na poziomie liberyjnego halsztuka niesionemi, — zjawił się stary hrabia Bogulicki.
Zastrzegł się odrazu, że ma niewiele do powiedzenia. Zeschniętą na pieprz źrenicą objął cały widok, następnie zaś niepewnem spojrzeniem obrzucił trzech generałów: Krywulta, Dąbrowę i Barcza.
— Cóż ja wam, panowie, — zacinał się cienki język hrabiego w głębokiej czeluści ust, — cóż ja wam tu, nasi drodzy wodzowie, powiem. Starzec nad grobem stojący.
Niby zwinna łasica przylgnęła hrabianka Pesteczka do watowanego kortu ojcowskiej piersi.
— Wam, którzy macie w swem ręku całą moc. I teraz, tuszę... ojczyznę naszą... — wskazał sygnetem na wschód, — jeszcze raz przed nawałą Tamerlana ocalicie. Więc ja, — tylko z życzeniem strzemiennego!
Ostatnie słowo zawiesił w wyprężonem słońcu po-