Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ranka i zwrócił się do służących. Ruchem sprawnych automatów zsadzili korki z omszałych szyjek.
— Przedtem serwetą, głupcze, — syknął pan Bogulicki i sam wyczyścił otwarte gardziołka butelek. Nalawszy zaś w kieliszki, gdy już każdy z obecnych trzymał w ręku zimny, kryształowy stożek gęstego jak krew burgunda... Gdy już Pesteczka matowy nabłonek rozchylonych warg do purpurowej toni przymierzała, — wyprostował się stary hrabia emfatycznie i zawołał ciężkim żył wysiłkiem, choć mu głos nie padał dalej, niż na ręki wyciągnięcie:
— Zgoda! Zgoda, — a Bóg wtedy rękę poda!! Bóg i ojczyzna!
Wodzowie spojrzeli zrazu na trupie, piórkiem tyrolskiego kapelusza zacienione oblicze hrabiego, następnie wzajem po sobie.
Jakowaś tłusta łaska zabulgotała głośno pod błamami pontyfikalnych niedźwiedzi Krywulta. Wódz ruszył ku Dąbrowie, który w powstańczej bekieszy, grodzonej wyjedzonym barankiem, sunął już ku Barczowi.
Ten zaś, w szarym, smukłym płaszczu, podobny do stalowego pocisku największych kalibrów artyleryjskich, przechylał się serdecznie.
Kiedy wznieśli do góry ciemne, gęste, rzekłbyś byczą juchą napełnione kieliszki, rozsypały się przez słońce skoczne brawa różowych dłoni Pesteczki i żywołany chrypką okrzyk:
— Bóg i ojczyzna!
Wreszcie wołanie Pycia:
— No! To rozumiem! Poranek! To jest coś!!