Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niezliczonych budek telefonicznych. W pośrodku, za stołem, na którym, niby białe krople rozpalonego żelaza, świeciły lampki elektryczne, siedziało kilku urzędników. Półodziani, w sweaterach, w gaciach, sprawiali wrażenie szarych, wełnianych liszek.
Stał nad nimi w pełnym mundurze Rasiński i dyktował. Spostrzegłszy dostojnych gości, chciał się meldować. Lecz Barcz machnął tylko ręką.
— Nie pora, panie kapitanie, na żadne hocki-klocki. Dawać!
Generał odczytywał głośno krótki, poprawny opis wydarzenia. W miarę lektury brwi latały mu wgórę, to wdół. Nareszcie skończywszy:
— Świetnie.
— Świetnie, — wybuchnął Rasiński, — ale teraz znienawidzi mnie pół Polski za to!!
— Dlaczego?...
— Przecież kogoś muszą za to znienawidzić, — więc skupi się na tym, który się w całem towarzystwie okaże najsłabszy.
— Jeżeliby nawet, — to dla państwa, dla służby, — nie kończąc zdania, zawrócił generał na czele swego orszaku ku drzwiom.
— Ty, Rasiński, — wołał Pyć, w drodze za generałami, — wyrzucić tylko „bohaterska postawa wiernych wojsk“. Wogóle, pamiętaj, ogólna orjentacja — nic się nie stało, — nawet w mordę nikt nie dał nikomu.
Pędzili miastem, przez Zjazd, przez most na Wiśle umotany w zawiei, długą szosą do Jedwabna. Barcz