Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

by kamienne plecy, Dąbrowa huczał w sobie groźnie i radośnie. Pewien bowiem był już teraz, że gdy na to przyszło, natchnął te twarde bary cudzą karą. Że jutro we dwóch tu na placu zostaną...
Rząd troczył się ze spoconych samochodów i, smarkając w czarne rękawy futer, udeptywał kaloszami śnieg tarasu.
Dąbrowa stał srogo i wyniośle podczas chamrania się Barczowego z wstrząśniętą władzą — i czekał. Czekał uparcie, wodząc górnym węchem, cierpki i zły. Bo on też przecie miał kiedyś, za „krakowskiego powstania“, takich czarnych tuzów w rękach, i przysięgę im podścielał, i Boga, i wszystko, — a wypsnęły mu się z palców.
Zaintronizowali rząd, narazie byle gdzie, zesznurowali działające oddziały na wszystkie strony — i Barcz, Dąbrowa, Pyć, dwóch szoferów, pięć karabinów — na auto.
— Mam jechać? — spytał szofer, okutany w skóry jak Eskimos.
Pyć radził najprzód do agencji telegraficznej. Ręka na pulsie... Dąbrowa uważał, że to zbyteczne. Ale mu Pyć wytłumaczył, że tak każe instynkt państwowy.
Przybyciem swem rozegnali z przed krat gmachu ciemne kupy milicji.
— Tylko prędko, — prosił Pyć, — bo się tam nam Krywult w podstawiony telefon uiszcza, ale żeby się nie zmiarkował...
Ciemnemi schodami dostali się nareszcie do wielkiej kancelarji, wzdłuż i wpoprzek oślinionej szkłem