Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozwalił się wygodnie, Dąbrowa, jak przystało na generała, też sobie miejsca nie żałował, tak, że wciśnięty między szerokie pośladki wodzów, Pyć siedział mocno sprasowany, nie mogąc się nawet oprzeć.
— Przyroda, — bycza rzecz, — syknął, płuca mając pełne mroźnego cierpienia, gdy się już wydostali z budynków.
Wiatr dął w oczy, zacinał twarze ostrym szronem. Po obu stronach szosy leciały wtył siwe, stalowe śniegi, nad któremi z niepojętej wysokości czarnego nieba świeciły gwiazdy.
— Wypogodziło się, — charknął Dąbrowa.
Barcz nie odpowiedział. Tu właśnie, na bladym śniegu, w szumie uschniętych zagajników, które mijali pośpiesznie, myślał z oschłym przekąsem o Drwęskiej, o tych „czarnych skarbach podłości“... Dopiero gdy mijali patrole ułanów, westchnął, aby przerwać milczenie:
— Głupie byki te ułany.
Wówczas pocichu, dojmującym szelestem, którego nie mógł stłumić prąd wichru, jął sączyć Pyć między generalskie płaszcze — o instynkcie państwowym:
— Dlaczego wstąpiliśmy do agencji? Dlatego... Dlatego, — żeby było... Dlaczego zebraliśmy, — dokładnie chwilę, minutę, sekundę wydania, otrzymania rozkazów, wymarszu wszystkich oddziałów tej nocy? Jabłoński dopilnuje, wynyka, swojemi prawniczemi zębami choćby z pod serca wyżre. Dlaczego? Dlatego, — żeby było... To jest instynkt państwowy. Nikt nie wie poco, — ale każdy wie, — że... I nikt nie powie, że