Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nic w takiej chwili portjer między oficerami do roboty. A ja nosić nie będę, gdy są tu młodsze szarże...
— Oficer też nie poniesie, — odpowiedziały razem zmarznięte głosy.
Długą chwilę czekali bezradnie, przekładając granaty z ręki do ręki.
Nakoniec przywódca krzyknął:
— A chorąży tu jaki jest?!
Ze zbitej gromady wydostał się na czoło jakiś młodzik.
— Pan bierze buty. Chorąży, — nie oficer.
Ruszyli. Przodem szedł dowódca, po bokach i ztyłu oficerowie, w dźwięku ostróg. Najwyższem upokorzeaiem napełniało Barcza ciche mlaskanie nieobutych stóp po dywanach korytarza. Niebieskie nosy skarpetek przesłaniały mu w tej chwili wszystko. I ciężkie jego położenie wobec rządu, i wobec wojska i społeczeństwa. Nowa władza... Więc niema już „ludowych surdutów“. Przemełły się teraz przez Barcza wszystkie bataljony, rozmieszczone tak mądrze przed wyborami... A front!!! Czuł go niby ranę, straszliwie zadaną przez całe ciało i mózg.
Wszystkie te myśli nie trwały nawet sekund parę. Nawet nie wiedział, kiedy się w to zmieściła matka ze swoim „żłobkiem“ dla dzieci i jakaś dawna niedziela, kiedy pierwszy raz jedli z bratem chleb z masłem i z powidłami...
Perfumowane kudełki niszczą zarówno wodzów jak bandytów. Oto ostateczna mądrość! Przytem nie był pewien Dąbrowy. A cóż Pyć, — sam?