Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Już schodzili na pierwsze piętro. Barcz przestał rozpamiętywać, zajęty nagle tem, że klatka schodowa jest zupełnie pusta.
Korytarze lśniły martwo w sztywnem świetle elektryczności, krok napastników tętnił po marmurowych schodach. Widział już generał zakurzony czub palm, ustawionych w kącie hallu.
Nagle, pod czubem tym, dostrzegł jakby kilka metalowych bochenków. Hełmy?!?
Jeden z nich, niby ciemny żuk, leciał wgórę schodami.
— Hej! Panowie wiara, — rwał głos z pod tego hełmu. — Panowie wiara!!
Spotkali się na zakręcie z odległości kilku stopni.
To był ten sam podoficer, — zakwitło w duszy Barcza, — z pod Przemyśla, Lwowa, Bobrujska, Odesy, Włoch, z pod świata całego...
— Panowie wiara, — krzyczał sierżant w długim płaszczu, podniósłszy kolbę wgórę, — uwaga na granaty!!!
Skoczył naprzód i, wrzeszcząc „Trzymajcie go“, rznął twardym ciosem kolby w pierś przywódcy zamachowców. W hallu jękło od dołu aż pod strop.
— No, a teraz, — cedził z krakowska, śmierdząc już pośród nich pokrzywą zmokniętego płaszcza, — dawać, panowie, bilety. Noc listopadowa, bilety, bileciki!
Oszołomionym, zmieszanym, łuskał szybko z dłoni granaty, oddając je ostrożnie żołnierzowi, który niewiadomo kiedy, znalazł się tu za swym sierżantem.
— Oddawać jajka, panowie, oddawać!