Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Barczowi schło w gardle z zakłopotania. Tak było zawsze z tą dzielnością żoniną. Wściekał się, patrząc, jak anglosaski Górnoślązak słucha i wita wszystkie cyfry pieszczotliwem trzepotaniem powiek.
Ktoś skrobał do drzwi. Teraz matka jeszcze! Barcz sam poszedł otworzyć.
— To wy?!
— To ja, — mruczał Pyć, otarłszy palcami nos. — Wszystko dobrze. Dąbrowa już się rusza. Jest tu podobno ten znakomity misjonarz?
Jadzia przerwała im, prosząc bliżej.
— Panowie się nie znacie?
Pietrzak i Pyć, — jakby ich równocześnie gwałtowny prąd do ziemi przykuł... Poczem obaj, z ciągliwym uśmiechem jęli sobie przypominać.
— Skąd?
— Skąd?
Szukali wzajem oczyma wśród brózd zakłopotanych czół.
— Wszystko jedno, — ucieszył się nareszcie Pyć. — Wszystko jedno, — zahuczał Pietrzak.
Jadzia była teraz „najszczęśliwsza“. Pyć pomoże jej najlepiej, — jeszcze sam niedawno bawił się lalkami!
To między rękami Pietrzaka, to w białych, jakby z mydła ulanych, palcach Pycia, przewijały się małe, bliznami pocięte kukiełki, w kontuszu, atłasie, sukmanie.
Major ujawniał sprawność ich faktury, podrzucał na kolanach. I odrazu myśl patrjotyczną wprowadził. Oto polskiego żołnierza, szlachcica, chłopa ustawił wygodnie na krześle, przewieszając przez poręcz Moskala i Prusaka.