Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Brzydka zabawa, — śmiał się Pietrzak, na widok trzeciej już figurki, dyndającej na sznurku.
— A jeżeli niema innej rady?...
— Niemożliwe, — mełł w zwartych szczękach Pietrzak. — Nic nie może być, dla czegoby trzeba poświęcić człowieka. — Niema na świecie nic, dla czegoby można poświęcić życie człowieka...
Oświadczono mu, że to dobre w raju, ale nie w Polsce, gdzie tyle lat —
Pyć nawiązał usłużnie, chociażby do najbliższej uroczystości — otwarcie Muzeum Niewoli.
— Muzeum naszych ostatnich stu lat, to same szubienice.
Barcz uznał w tym momencie misję „opatrznościowego generała“ za skończoną.
— Co myślicie, — pytał Przeniewskiego w samochodzie, — wezmą ci redemptoryści, czy nie wezmą?
— Z pocałowaniem ręki, — piał Przeniewski. — I już nie zobaczymy naszej kamei w wołyńskiej świtce.
— Tylko skąd Pyć w tem wszystkiem?
— Pyć właśnie, — usprawiedliwiał się Przeniewski, — wynalazł tych redemptorystów. I mnie ich wskazał. Jabym nigdy tam nie trafił. Mnie żal teatrzyka!
Tak nacinając, podkrzesując, zabiegając z wielu stron, doniósł Barcz bez szwanku swój prestige aż do uroczystości otwarcia Muzeum.
Pogoda tego dnia była zimna, suchy szron wichrzył się na skulonych dachach miasta, ulicami latały szorstkie strzępy zawiei. Orszak aut z oficerami, sztywno powsadzanymi do pudeł, utknął parę razy, nim wydo-