Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mów. Ku owej budzie, zza której ukazały się ongiś wózki, przy nich dziewczęta pod skałą i Marian Kurek ze swoją złotą trąbką.
Na przeciwko rysował się kościół w niebieskosinych rozbiegach poranka, dalej cynkownia krwawymi żebrami jady ostre zionąca, stare hałdy i usypisko, z którego ongiś gwizdnął woźnica poganiający starego perszerona.
Gwizdnął, że na kopalni kochać się nie wolno.
Tu kiedyś, w słońcu ostatnich, ciepłych dni jesieni dojrzał Duś czułą parę, Tadeusza z Lenorą, przy ujściu wiecznych ogni.
Lenora zatrzymała się tutaj.
— Widzisz, Stasiak, ten uśmiechnięty, sztygar z ręką za pasem — rzekła wstrząśnięta okropnym pożądaniem wypowiedzenia najzupełniejszej prawdy: — Widzisz taki Martyzel mądry, wszystko, ma się rozumieć, wiedział... No i nie ma ich już na świecie.
Szli dalej, we dwoje, pod górę, ku ciemnym zwałom węgla, przez nikogo teraz nie strzeżonym.
Lenora znów zacichła i tak przybyli na zwał, wysoko, między węgiel, skąd rozciągał się widok na ulicę Sienkiewicza biegnącą pod parkanami „Erazma“ i dalej na przygarbione dachy, kryte śniegiem, roztoczone stąd prosto, pokornie aż pod zastawę pięciu kominów huty „Katarzyny“.
Dopiero tu w tym węglu, gdy zasiedli, wybuchła Lenora! Iż życie wobec śmierci tej jest już chyba skończone?! Stasiak?! Cóż to znaczy, tyle samo, co nic. Bo cóż marna dziewczyna znaczy, o której zawsze powiedzieć można wszystko?