Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wuż nie Drążek! Ten zaś parlamentarnym stentorem, jak nie huknie wszem obec: — Oddajcie cześć zmarłemu bohaterowi pracy!
Wtedy to tknęło znienacka Martyzelkę, że się wyrwała przed tłum ku Drążkowi, aby tutaj przemówić. Krzyknęła dzikim głosem: — Panie Pośle!!! — I wtedy też na szczęście skoczyły po nią Lenora z innymi kobietami i otoczyły ją, i skryły, i wtedy to Lenorka, zawstydzona ogromnie, jak nie wybuchnie płaczem.
Tadeusz ugłaskał ją i odprowadzał dalej, chociaż zwisała mu przez ręce jakby kości nie miała i samym! tylko wiotkim ciepłem trzymała się w sobie.
Odeszli stąd, i poszli w zimno wstającego poranka.
Przez te łzy nagły okrzyk Lenory: — Oddałeś raglan, Tadek, lecz raglan pójdzie w ziemię, a czymże się okryjesz?
Tadeusz na to objął dziewczynę przez pół i jeszcze silniej, wyżej uniósł ku sobie, i tak szli, osłabieni przedziwnie, czarną ścieżką, wydeptaną wśród kopalnianych śniegów. Nie widzący przed sobą żadnego już kierunku. Byle dalej od ludzi, ku jakiejś osobności, jeżeli nie jest wszędzie na świecie dla uczestników takiej nocy dozgonnie już stracona.
Co prowadziło ich tą drogą nijaką? Nic, prócz wspomnienia. Szli we dwoje, poza gmachy Zarządu, za czarne żebra wielkiej, ciemnej sortowni, sinym torem kolejki zaśnieżonej. Szli sobie owym torem i znów do małej budki opuszczonej, zza której ukazały się kiedyś Mieniewskiemu rozdroża stromych kamienioło-