Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ni znów: — Precz z nim! — on zaś już wysforował się przed szyb powietrzny.
A tu pan poseł Drążek ze swą inicjatywą! — Nie hańbić tego miejsca, obrzydliwy pijaku — krzyknął i zaraz zdzielił geometrę między oczy, tak zdzielił, iż ów inteligencki pracownik kopalniany krwią się doszczętnie zalał.
Wtajemniczeni zwolennicy Drążka, prawdę mówiąc bojowcy, na rozkaz posła do geometry chyżo doskoczyli i sprzątnęli tę posłać rozgrajdaną sprzed wszystkich ludzkich oczu. Dobrze, iż uwinęli się szybko z incydentem, gdyż w tejże samej chwili wyjeżdżał z dołu nowy kibel.
Znów światło elektryczne cichym spływem potoczyło się szczeblami drabiny, jakoby duch oświetlający tę sprawę swym lśnieniem wiekuistym. A tu już głowa, a tu już stoi cały człowiek w kiblu, górnik, z jedną ręką wzdłuż postaci puszczoną — druga ku sztabowi władz dobrotliwie wyciągnięta, palcem wyprostowanym dokładnie wskazująca: starszy górnik Martyzel!!...
Towarzysze, którzy zawsze niemałe mieli zaufanie do wąskiej smugi światła na wywyższonym przez rozmaitą wiedzę czole górnika Martyzela, ujrzeli dziś o świcie smugę takową po raz ostatni.
Martyzelka? Stała bez ruchu na brzegach tłumu, siłą strasznego podziwu obezwładniona.
Podniósł się zewsząd jęk, gdy zobaczyli filozofa swego i krzewiciela różnych mądrości, jak od drabiny śmiertelnej wyciąga rękę nieżywą i palcem ukazuje. Mogło dojść do nadmiernych ekscesów, gdyby zno-