Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzie macie, matki, noże?! — biadał leader gładząc głowy, na oślep przebierając — gdzie macie noże na swoje biedne dzieci?!
Zaniosły się ogromnym jękiem. Przejęte rozpaczą, zasmucone przylegać jęły do skopanej trybuny, opadać, cichnąć.
Wrzask wsiąkał zwolna w tłum. Jeszcze tu i tam podrywały się pięście, wzmagał się głos, jeszcze burza latała po placu, lecz coraz słabszym nawrotem. Na skrajach ciżby zrobiły się wyrwy i jamy w ściśniętej rzeszy. Kilku wlekło jednego, tu i tam, czarną grudą roztapiali się w mroku, za straganami.
Pan Mieniewski obserwował bardzo dokładnie: przebrani po cywilnemu agenci wywlekają podejrzanych...
Tłum nic nie widział: ludzie cichli. Płakali rzewnie, olśnieni straszliwym pięknem swej niedoli.
Tylko on, leader, w niewyjaśnionym, beznadziejnym uśmiechu łzami tryskający, on, na którego obliczu losy partii malują się od a do z, u stóp którego niedoszły morderca szlocha teraz może — uczuł raz jeszcze, iż doznaje najprzewrotniejszej na tym świecie rozkoszy hasła.
Przerażony tragiczną sprawnością zawołania, jął mówić szarzejącym w mroku piętnom twarzy ludzkich o czym innym. O rzeczach wyższych. O świetle i ciemności. O wiedzy i niewiedzy. Rozsypce i budowie. O budowie, której nie sposób wydźwignąć w ciemności. Myśl aż śliska, tak jasna, zawsze w dziejach spóźniona, prosta jak ostateczność, nigdy przez ludzi nie uznana.