Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Raz tylko jeszcze spod trybuny wyrwał się ktoś, dwie pięści wystrzeliły w górę, lecz oto spadły, zagarnięte skocznym rzutem, jak gdyby tadeuszowego raglana.
Nie podobna było rzeczy tych rozeznać w mroku, tym bardziej, że z przeciwka, od strony stalowni, zabłysły światła wielkich lamp łukowych. Mówić! Ani na chwilę nie ustawać! Dalej, dalej i dalej, nie zwracając uwagi na ciemną sylwetkę napastnika, sczepioną niespodzianie z grubą kratą synowskiego raglana.
Zatoczyli się w bok, między ciemne, uroczystościowe sosenki. Ława chrupła, Tadeusz i ten jakiś drugi, to on, ten sygnalista, runęli na ziemię. Kotłowali się chwilę. Duś uskoczył, Tadeusz za nim. Znów uścisk twardy, jednolity, od którego wszystek dech w piersiach ustaje.
Tadeusz ścigał prawą ręką rękę przeciwnika, uzbrojoną w browning.
— Oddaj broń, draniu, oddaj broń. — Zmagali się, twarz naprzeciw twarzy owiana znojem walki. Przez uderzenia razów płynęły gęste słowa przemowy leadera.
Wspaniałe, uroczyste.
Z ugnieconej piersi Dusia wydobyło się rzężenie, lecz prawa ręka z browningiem wciąż jeszcze sterczała nad głową. Gryząc się, dławiąc, gniotąc, wytoczyli się spomiędzy sosen, huknęli sobą o jakąś ścianę. Tadeusz pchnął przeciwnika i z trzaskiem przez wywalone deski runęli w głąb.
Do jatki.
Słowa przemowy leadera huczały tu jak w aku-