Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przed siebie i oślepiony żarem, łkający najtajniejszymi łzami, zgryzem samym, płaczący smołą ostatniej rozpaczy wzywał ludzi ku sobie.
Spostrzegli go nareszcie. Kilku, kilkudziesięciu. Wskazali go oburącz, pięściami, niby hasło, tablicę, godło nienawistne. Tłum wrzasnął srogim podziwieniem. W bójce, tumulcie, tratując się wzajemnie, runęli ku trybunie. Leciał przed nimi kurz, mdła spiekota oddechów. Kurz przesycony wrzaskiem. Pierwsze wybłysły wokół trybuny twarze kobiet. Krzyczące przeraźliwie, rozedrgane, o źrenicach rozlanych, zasnutych szkliwem łez.
Za nimi ciemne gęby górników, z jamą czarnego wrzasku w sinych ustach.
Leader uchwycił pierwsze wyciągnięte dłonie, przyciągnął najbliżej i pchając w nie strzępy czerwonej bibułki wołał: — Smarujcie ręce krwią! Gdzie macie, matki, noże na swoje dzieci! Gdzie macie noże?
Łapał, chwytał, porywał spocone dłonie, przeguby, palce, wtykał czerwony papier, wciskał, smarował tym papierem po drgających ramionach, przez piersi.
Kobiety jednym tchnieniem, jednym piskliwym zgrzytem kładły mu do uszu wszystko naraz: dzieci po rynsztokach, wszelki brak mleka, redukcję, chleb tak drogi — do trzech lat karmią małe piersią, bo na chleb nie mają, mieszkania, od chlewów świńskich gorsze, i korce węgla, wstrzymane przez dyrekcję korce!
— Korce — kartofle — korce!!!
Usta świstały jak proce; z oczu łzy sznurem szklannych pestek, za równymi zębami czarny żar, bity głośno językiem.